Muzyka Kate Moore: emocjonalna, medytacyjna uczta

Uwielbiam ciszę. Potrzebuję ciszy, bo to w niej uzyskuję dostęp do zakamarków swojego doświadczenia. Dźwięki – harmonijne czy nie, pochodzące z radia, rozmów lub ogrodu sąsiadów – łatwo wytrącają mój introwertywny, wysoce pobudliwy układ nerwowy z równowagi. Przeszkadzają mi. To w ciszy mogę jasno myśleć, w pełni czuć, skupić się na pracy, odpoczywać.

Dbając o zrównoważony rytm swoich neuronów, minimalizując drażniący mnie, codzienny dźwiękowy szum, ograniczyłam obecność muzyki w swoim życiu. Muzyka służy mi głównie do maskowania niechcianych hałasów i nadawania tempa pracom fizycznym. Słucham jej w samochodzie lub sprzątając, z przyjemnością, jednak tylko częściowym zaangażowaniem. Poza tym najchętniej zanurzam się w ciszy, którą starannie wokół siebie i w sobie pielęgnuję.

Wracając parę tygodni temu z wakacji, w samolocie, nie mogąc uniknąć jego buczenia, włożyłam do uszu słuchawki. To był jeden z nielicznych od wielu lat momentów, w których słuchałam muzyki dla niej samej. Sprawiło mi to tak wielką przyjemność, że pomyślałam: Może robić to częściej? Na tej fali, szturchnięta na facebooku informacją o zbliżającym się festiwalu Sacrum Profanum, przyjrzałam się jego programowi. Festiwal kojarzył mi się dobrze, z koncertem Sigur Rós sprzed trzech lat. Sprawdzając kolejnych artystów tegorocznej edycji, kosztując ich próbek na youtubie, znalazłam Kate Moore.

Wczorajszy koncert zaczął się najbardziej naturalnie, jak mogę sobie wyobrazić – wchodząc na salę, publiczność słyszała już pierwszy utwór, grany przez Saskhię Lankhoorn na fortepianie, cicho i delikatnie. Kiedy usiedliśmy na miejscach, muzyka nabrała siły. Kolejne części Dances & Canons Kate Moore poruszały we mnie najwrażliwsze emocjonalne struny, najpierw je wzbudzając, a później doprowadzając do maksymalnego rozedrgania. Zalewały mnie oceaniczne fale: czułości, smutku, niepokoju, smutku przeplatanego nieśmiałą radością, smutku wibrującego niepokojem, niepokoju wypełnionego nadzieją, nadziei łagodzonej smutkiem, czułej melancholii...

Płynąc przez te dobrze mi znane, pięknie skomponowane i grane uczucia, wzruszając się do drżenia i łez, nie spodziewałam się tego, co miało wkrótce nastąpić. Nie spodziewałam się tego, że Kate Moore wraz z Saskhią Lankhoorn przekroczą moją emocjonalną granicę. Że uderzą także w klawisze uczuć, których nie akceptuję. Nie spodziewałam się tego, że wykorzystają swoją muzyczną magię do wzbudzenia we mnie lęku.

Pierwszy raz w życiu poczułam lęk pod wpływem muzyki. To nie był niepokój spowodowany dysharmonicznymi dźwiękami. Na wczorajszym koncercie przeżyłam regularny atak lęku, włącznie z typowymi objawami fizjologicznymi. Serce tłukło mi się w klatce piersiowej jak autystyczny niedźwiedź uderzający łbem w metalowe pręty. Nogi, chociaż zmiękły, za wszelką cenę chciały wynieść mnie z sali koncertowej. Umysł, rejestrujący obraz poruszających się w dzikim tempie dłoni i palców pianistki, oczekiwał jej przemiany w demona.

Zakleszczona w lęku, oszołomiona, dostrzegałam tylko dwie możliwości: zwinięcia się w kłębek, z bezradnym jękiem lub krzykiem, albo ucieczki. Zanim którąś z nich wykorzystałam, na obrzeżach świadomości usłyszałam puentę czytanych niedawno Miejsc, które budzą lęk Pemy Cziedryn: Jedynym sposobem na poradzenie sobie z lękiem jest jego zintegrowanie. Poczuj lęk całą sobą, odrzucając związane z nim myśli i narracje. Przeżyj go w pełni, tak po prostu, jako jedną z emocji. Nie uciekaj przed nim. Nie interpretuj go. Weź go do siebie, włącz w swoje doświadczenie. Koncert był doskonałą okazją do zastosowania wskazówek Pemy Cziedryn.

Dzięki muzyce Kate Moore doświadczyłam lęku inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Doświadczyłam lęku czystego, wywołanego dźwiękami. Lęku pozbawionego myśli, które próbując zapobiec wyimaginowanym lub nieuniknionym zagrożeniom, dodatkowo go nakręcają. Zgodnie z medytacyjnymi instrukcjami Pemy Cziedryn, wchłaniałam ten lęk w siebie wraz z kolejnymi oddechami. Nie umarłam od tego. Nie oszalałam. Doświadczając lęku z wielką siłą, głęboko w ciele, względnie niezależnie od skoncentrowanego na przetrwaniu ego – zbliżyłam się o krok do prawdy na temat siebie, innych istot i życia.

Zagrawszy (nomen omen) Sensitive Spot – utwór, który najpierw nerwy mi zszargał, a później rozpuścił – Saskia Lankhoorn zakończyła swój występ. Pianistka wyrwała mnie (i nie tylko) ze strefy komfortu, po czym zostawiła we wrażliwym, czułym punkcie doświadczenia. To było bezlitosne. Cudownie rzeczywiste.

Po przerwie kompozycje Kate Moore wróciły (w przeciwieństwie do niektórych słuchaczy) w wykonaniu wiolonczelistki Ashley Bathgate. Salę koncertową ponownie wypełniła muzyka jak woda, rytmiczna, delikatna i powracająca. Muzyka rozbrzmiewająca kamienną siłą, zataczającą nieustępliwe kręgi. Nie miałam pojęcia, że z wiolonczeli można wydobyć tyle dźwięków, włącznie z tonami podobnymi do didgeridoo, łączącymi splot słoneczny z centrum ziemi.

Idąc na wczorajszy koncert, nastawiałam się na rozrywkę: przyjemne wrażenia, odrobinę relaksu. Muzykę, tak jak inne rodzaje zewnętrznych bodźców, wykorzystujemy zwykle do ucieczki od samych siebie. Przyciągając naszą uwagę, muzyka odciąga ją od codziennych trosk i niepokojów – co tylko pozornie jest zbawienne. Koncentrując się na odgłosach dochodzących z odtwarzacza mp3 czy telewizora, internetowych newsach lub pogawędkach o pogodzie, tracimy kontakt także z najważniejszymi obszarami siebie. Z głębokim smutkiem, autentyczną radością, rozrywającym na strzępy lękiem. Odcinając się od tych fundamentalnych, często bolesnych uczuć, bezwiednie tracimy zdolność do współodczuwania i miłości.

Podczas gdy oczekiwałam rozrywki, Kate Moore, Saskia Lankhoorn i Ashley Bathgate zaprosiły mnie na zmysłową i emocjonalną ucztę. W jej trakcie przypomniałam sobie o kilku, chętnie ignorowanych, oczywistościach. Przypomniałam sobie o tym, że smutek, lęk, nadzieja, czułość i pozostałe uczucia istnieją niezależnie od mojej ograniczonej perspektywy. Emocje są tętniącymi, wypełnionymi energią, fundamentalnymi przejawami życia, które dzielę z innymi istotami. Jest tak bez względu na to, co (o tym) sądzę, czym akurat się zajmuję, do czego dążę, przed czym chciałabym uciec.

Koncert przypomniał mi też o tym, że muzyka nie służy tylko do „podobania się”, może być również (jak wszystko) doświadczeniem medytacyjnym. I o tym, że uczucia, których zwykle unikamy, można eksplorować i akceptować. I warto to robić, bo i tak się przed nimi nie uchronimy.

Łagodna i pełna mocy, bezkompromisowa muzyka Kate Moore przypomniała mi również o tym, że chociaż cisza jest dla mnie dobra, to rezygnacja z ciszy także jest dla mnie dobra.

Anna Tylikowska

Konsultuję, doradzam, wspieram. Wykładam i szkolę. Przyglądam się, dotykam, smakuję. Dziwię się, pytam, nasłuchuję. Kontestuję, sprawdzam, akceptuję. Oddycham. Kocham stado, w którym żyję. Kocham słońce i księżyc. Ziemię i wodę. Wiatr i ciszę.

ania@integralnie.pl | tylikowska | 501 575 071

Dodaj komentarz do tego wpisu

Czujesz - sądzisz, że możemy coś dla Ciebie zrobić?

Bądźmy w kontakcie!