Z czasem
- Napisała Anna Tylikowska
- Dział: Tu i teraz
- Dodaj komentarz
Wróciłam z konferencji na temat czasu w badaniach biograficznych. Usłyszałam w jej trakcie między innymi o zakotwiczaniu aktualnych doświadczeń w zdarzeniach z przeszłości. Ściślej rzecz biorąc, zakotwiczamy swoje obecne przeżycia nie tyle w przeszłych zdarzeniach, co raczej w tworzonych na ich temat opowieściach. Bo, zgodnie z narracyjnym ujęciem osobowości, ludzka pamięć rejestruje nie fakty, lecz ich osobiste interpretacje, które zmieniają się wraz z upływem czasu. Dokonywane z czasem reinterpretacje życiowych wydarzeń są przystosowawcze, bo dzięki nim przeszłe tragedie i porażki (interpretacja z roku 2014: Nie dostałam tej pracy, nie docenili mnie, nie udało mi się) możemy przekształcać w sukcesy i fortunne zbiegi okoliczności (interpretacja tego samego zdarzenia w roku 2015: Zrobiłam co mogłam, żeby nie dostać tamtej pracy, bo spodziewałam się lepszych możliwości).
Jeśli dobrze zrozumiałam (świetny!) referat Pani Profesor Elżbiety Dryll, im dalej wchodzimy w życie, tym większą mamy skłonność do tworzenia rozbudowanych autonarracji. (O ile dwudziestolatka powie: Szukam fajnej pracy, o tyle kobieta czterdziestoletnia powie raczej: Szukam pracy, w której mogłabym jak najpełniej się realizować, takiej pracy, jakiej szukałam całe dotychczasowe życie, z różnym skutkiem na różnych jego etapach...). Wchodząc w coraz bardziej zaawansowaną dorosłość, mamy też coraz większą skłonność do zakotwiczania nieustająco konstruowanej historii swojego życia w przeszłości, nie tylko osobistej (Szukam pracy, która byłaby dla mnie dobra, podobnie robiła moja mama, która nauczyła się tego od swojego ojca. Już w swojej pierwszej, licealnej pracy, starałam się wykorzystywać swoje zdolności...). Takie skłonności są super, bo budują w nas dobrą – zakorzeniającą w sobie, świecie, upływie czasu i zmieniających się życiowych mozliwościach – tożsamość, owocującą poczuciem sensu.
Więc wróciłam z czasowo-biograficzno-narracyjnej konferencji. Wyostrzone błękitem słońce, pomimo temperatury oscylującej w mroźnych okolicach, zaprosiło mnie na taras. Usiadłam na nim, początkowo kurcząc się z zimna. Wzięłam głęboki oddech. Nie jeden, kilka. Rozluźniłam się, więc rozszerzyłam. Siedząc na tarasie naszego domu poczułam, że jednocześnie jestem na innym tarasie – betonowym, na krakowskich Azorach, dwadzieście lat wcześniej. Na tamtym tarasie, w domu nieżyjącej już przyjaciółki mojej Mamy, która gościła nas weekendowo, pomyślałam: Och. Słońce w lutym potrafi być już naprawdę ciepłe. Nie miałam o tym pojęcia. Chciałabym móc takim pierwszym ciepłym słońcem cieszyć się co roku, witać z nim wiosnę.
Rozejrzałam się wokoło, pooddychałam jeszcze głębiej, zakorzeniona w obu tarasach – tym sprzed dwudziestu lat i tym dzisiejszym. Poczułam też, że siedzę na jeszcze jednym tarasie, pięć lat temu, w Gródku nad Dunajcem, w swoim ukochanym domu nad jeziorem, pod lasem. Z trzeciego tarasu zobaczyłam przeciwległe wzgórze, a na nim absurdalnie zielony domek, obiekt fascynacji mojej przyjaciółki. Poczułam ciepło lutowego słońca, rozgrzewające po zimie drewniany taras i cały dom. Zdjęłam wtedy bluzę, żeby także ramiona mogły poczuć nadchodzącą wiosnę.
Dwadzieścia lat temu, na gościnnym krakowskim tarasie nie wiedziałam, że wolałabym doświadczać świeżego słońca na tarasie drewnianym, otoczona drzewami zamiast innymi domami. Nie znałam siebie zbyt dobrze. W Gródku, pięć lat temu, zanużona w nieomalże idealnych okolicznościach ducha, ciała i reszty przyrody, nie wiedziałam, że za parę miesięcy mój ukochany dom osunie się na skutek powodzi. Na tarasie krakowskim czułam ciekawość, lęk i nadzieję. Na tarasie gródkowym dopiero przeczuwałam to, czego doświadczyłam dzisiaj.
Tu i teraz, przed chwilą, na drewnianym, kompromisowym tarasie podkrakowskiego, patchworkowego domu, nie całkiem takiego, w jakim żyć bym chciała, doświadczyłam tego, że – znajdując się na trzech oświeconych lutowym słońcem tarasach jednocześnie – mogę czuć radość, jaką pierwsze w roku słońce, i słońce w ogóle, dawało mojej Mamie i Babci, pewnie też Tacie i Dziadkowi, i niezliczonej rzeszy innych ludzi i stworzeń. Ogarnęłam przyjemność i satysfakcję, którą Babcia, wiele lat po przeżyciu wojny, czerpała z możliwości zjedzenia ciasta okraszonego widokiem słońca, z balkonu wybudowanego z mężem wiejskiego domu. Objęłam, sercem i rozumem, dążenie jej córki, mojej Mamy, do wolności i swobodnego doświadczania słońca na własnych warunkach. Zobaczyłam przestrzeń, która mojego Tatę ciągnie w góry. Zrozumiałam sceptyczne zainteresowanie Dziadka przeżywaniem kolejnych dni emerytury, której jako oświęcimiak w ogóle się nie spodziewał. Doświadczyłam, całą sobą, ubiegłorocznego, również lutowego, ostatecznego spadku życiowej formy mojej wieloletniej suczej towarzyszki, Frojtki. Odetchnęłam głęboko, do dna, widząc dzisiaj jej córkę, Kretkę, rozbrykaną w śniegu iskrzącym się słońcem.
Mam w sobie to wszystko. Cały ten czas. Wszystkie te tarasy, wypełniające je odczucia i myśli, rozciągające się z nich widoki. Mam w sobie tą całą, nie tylko swoją, historię, którą przeżywając czasami płaczę, a czasami się cieszę. Przeżywając ją przede wszystkim doświadczam spokoju i ciekawości.
Siedząc dzisiaj na zwielokrotnionym tarasie, poczułam, że kocham dom, w którym żyję. Poczułam, że jestem w dobrym miejscu i kocham swoje życie. Mogę ogarniać znacznie mniej lub jeszcze więcej. Opowiadać o tym trochę, dużo lub wcale.
Siedząc dzisiaj na tarasie domu, którego sobie nie wymarzyłam, poczułam, że zimna zima i ciepłe słońce są wystarczające.
Anna Tylikowska
Konsultuję, doradzam, wspieram. Wykładam i szkolę. Przyglądam się, dotykam, smakuję. Dziwię się, pytam, nasłuchuję. Kontestuję, sprawdzam, akceptuję. Oddycham. Kocham stado, w którym żyję. Kocham słońce i księżyc. Ziemię i wodę. Wiatr i ciszę.ania@integralnie.pl | tylikowska | 501 575 071