Narcyz w kokpicie

Na Boga, otwórz drzwi! Otwórz te cholerne drzwi! Dzisiejsze wiadomości podają te słowa jako jedne z ostatnich zarejestrowanych przez czarną skrzynkę Airbusa Germanwings, w którym 24 marca straciło życie 150 osób. Podczas gdy pierwszy pilot dobijał się do kokpitu, drugi pilot Andreas Lubitz robił to, co wszyscy znajdujący się na pokładzie – przeżywał skutki skierowania samolotu w dół. Tak, jak pasażerowie i reszta załogi, Lubitz doświadczał gwałtownego obniżania wysokości lotu, zbliżania się alpejskich skał i związanych z tym silnych emocji. Jednak drugiemu pilotowi jego doświadczenie wydawało się wyjątkowe. Bo to on był sprawcą masowej śmierci nadciągającej z prędkością 700 kilometrów na godzinę.

Jeszcze wczoraj w mediach podkreślano, że do katastrofy mogło dojść z przyczyn technicznych. Dzisiaj nie ma już wątpliwości – do rozbicia samolotu doprowadził drugi pilot. Zrobił to celowo. I nie z powodów religijnych, których domyślaliśmy się na początku, względnie dla nas zrozumiałych na skutek ostatnich aktów terrorystycznych. Prawdopodobną przyczyną samobójczego i zarazem morderczego dzialania Lubitza był narcyzm.

Narcyzm, czyli nadmierne poczucie własnej wartości, ważności, wyjątkowości. Ponieważ to poczucie jest zawsze fałszywe – żaden człowiek nie jest wyjątkowo ważny, warty więcej od innych – prowadzi do wycofania się ze świata i depresji albo, przeciwnie, do gwałtownych działań, destrukcyjnej nadaktywności. Bywa i tak, że narcystyczna depresja przeplata się z zachowaniami przemocowymi – relacje przyjaciółki Lubitza i jego psychiatryczne diagnozy sugerują, że tak właśnie było w jego przypadku.

To, co napiszę w poniższym akapicie, to tylko hipotezy, oparte na wyrywkowych informacjach na temat Lubitza. Hipotezy te są jednak psychologicznie prawdopodobne.

Życie Lubitza od jakiegoś czasu – być może od dawna – toczyło się w zaklętym kręgu poczucia niezadowolenia, depresyjnego załamania i rozpaczliwej agresji. Psychiczny dyskomfort mężczyzny pogłębiał się, nasilając typowo narcystyczną skłonność do fantazjowania. Lubitz od zawsze marzył o „czymś więcej”: o bezwzględnym szacunku, podziwie, szczególnej pozycji społecznej. Kariera pilota, która mogła mu je zapewnić, na skutek wady wzroku i nasilających się problemów psychicznych stawała się coraz mniej realna. Osobowości narcystyczne są zwykle skłonne do manipulowania otoczeniem – Lubitz ukrywał lekarskie diagnozy przed innymi ludźmi. Nie był jednak w stanie ukryć przed sobą, ich samych, ani ich potencjalnych konsekwencji. Zaklęty krąg, którego doświadczał, zacieśniał się. Mężczyzna widział coraz mniej możliwości udowodnienia światu swojej wysokiej wartości, wyjątkowości. Los zesłał mu jednak szczęśliwy zbieg okoliczności: 24 marca pierwszy pilot nie zdążył przed wylotem z Barcelony pójść do toalety. Tak się złożyło, że wyszedł z kokpitu w czasie przelotu nad miejscem, które Lubitz darzył szczególnym sentymentem – nad południowymi Alpami. To było dla Lubitza jak znak od Boga: taka szansa może się już nie powtórzyć. Teraz albo nigdy. Mężczyzna zamknął się w kokpicie i zrobił to, o czym marzył: zostawił po sobie ślad. W jego mniemaniu nie podlegający wątpliwości ani dyskusji.

Jedną z cech narcyzów jest bezwzględne dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb. Patologiczna miłość własna, połączona z niską odpornością na frustrację i brakiem empatii, prowadzi do spostrzegania innych istot jako narzędzi służących osiąganiu osobistych celów. Jak pisze Jacek Sieradzan: ...u narcyzów często drobne, frustrujące wydarzenie (ocena niedostateczna w szkole, „kosz” od dziewczyny, wyśmianie etc.) urasta do rangi kosmicznej katastrofy. Jeśli tak się dzieje – mamy do czynienia z „urazem narcystycznym”. Groza tego urazu polega na tym, że osobnik nim dotknięty zanim zabije siebie – dokonuje krwawej masakry, uśmiercając wiele istnień ludzkich [1]

Stało się. Lubitz zabił grupę ludzi tak dużą, że kilkaset lat temu mogłaby stworzyć samowystarczalną wioskę, której mieszkańcy mieliby szansę żyć długo i szczęśliwie. Zrobił to samo, co sprawcy innych masowych morderstw, począwszy od „rozszerzonych samobójców” odbierających życie swoim rodzinom, poprzez chłopców strzelających do szkolnych kolegów, przestępców zabijających zakładników, guru skłaniających swoich wyznawców do wypicia śmiertelnej trucizny, po naczelników wojsk i polityków wysyłających zbrojne oddziały przeciwko innym żołnierzom i cywilom: odebrał innym ludziom życie, dążąc do zrealizowania własnych zamierzeń.

Jak wielu morderców i sprawców mniej spektakularnej przemocy, Lubitz chciał zwrócić uwagę na siebie i swoje racje, zrobić coś „wielkiego”, przejąć kontrolę, zmienić niesprzyjający mu system społeczny. W pewnym sensie osiągnął sukces – od tygodnia jest tematem medialnych publikacji i rozmów, jego działanie doprowadziło do zmiany polityki kilku linii lotniczych.

W innym – mniej medialnym, bardziej ludzkim – sensie, Lubitz poniósł porażkę. Jego życie stało się własnością publiczną, zostanie przeanalizowane do dziesiątej podszewki. Porażką Lubitza nie będzie ujawnienie jego niedociągnięć i błędów, które starał się ukryć, jego nierealistycznych ambicji i fantazji, rojeń o kontroli i wielkości. Wszyscy popełniamy błędy, większość z nas ucieka się do marzeń, wielu pragnie społecznego wpływu i poczucia wyjątkowości. Porażką Lubitza będzie zdiagnozowanie go jako wytworu naszych czasów – jako człowieka, który chciał się wyróżnić, bo w obecnej kulturze właśnie to się liczy. Jako człowieka, który uległ kulturowo-społecznym wpływom, zamiast znaleźć własną drogę i konstruktywnie te wpływy przezwyciężyć.

Nasza kultura jest przesiąknięta narcyzmem. Współczesne matki wmawiają swoim dzieciom, że są jedyne w swoim rodzaju, zasługują na szczególne traktowanie. Szkoły skłaniają uczniów do, z gruntu narcystycznej, rywalizacji. Pozornie uspołeczniony Internet, wraz z innymi mediami, wymaga wybijania się ponad społeczne otoczenie. Korporacje podkręcają egocentryczne tendencje, skłaniając swoich pracowników do nadzwyczajnych osiągnięć. Wszystko to jest podlewane sosem monoteistycznych religii, zgodnie z którymi zakochani w sobie Bogowie są dysponentami „jedynych słusznych” prawd. Taka jest nasza kulturowa rzeczywistość. Co z tego wynika? Niewiele.

Ludzie zawsze żyli w kulturach opanowanych jakąś tendencją – w naszym regionie geograficznym, w naszych czasach taką tendencją jest narcyzm, w XIX wieku była nią histeria, w wieku XVIII miłość romantyczna… i tak dalej. Jednocześnie ludzie zawsze, niezależnie od kulturowych uwarunkowań, byli istotami zdolnymi do miłości i podejmowania konstruktywnych decyzji. Kiedy w XVIII wieku panował romantyzm, tylko niektórzy wzdychali do wyidealizowanych kochanków, a w XIX wieku wyłącznie nieliczni popadali w histerię, pozostawiając codzienne problemy swoim życiowym partner(k)om. Podobnie, żyjąc w kulturze narcystycznej, człowiek może się w niej pogrążyć. Może - nie musi. A nawet jeśli się w niej pogrąży, może to zrobić na wiele różnych sposobów.

O Andreasie Lubitzu myślę jako o człowieku zainfekowanym narcystycznym dążeniem do uzyskania szczególnego znaczenia. Za jego infekcję odpowiedzialna jest kultura, dotykająca nas wszystkich, a co więcej - przez nas wszystkich współtworzona. Przede wszystkim jednak myślę o Lubitzu jako o człowieku, który poddał się wpływowi najpierw kultury, a później okoliczności. Pisząc dosadnie – gdyby pierwszy pilot poszedł do toalety w Barcelonie, albo gdyby w momencie jego wyjścia z kokpitu samolot nie przelatywał nad ulubionymi przez Lubitza Alpami, do katastrofy pewnie by nie doszło.

A jednak stało się. Lubitz pozwolił zalać się swoim sentymentom, narcystycznemu żalowi i depresji, splotowi okoliczności. Dał się ponieść kulturowej obietnicy „wielkiego, wyjątkowego” wpływu na rzeczywistość. Z perspektywy wykraczającej poza kokpit, w którym Lubitz się zamknął, jego chwilowe doświadczenie sprawstwa, poprzedzające zderzenie z ziemią, nie było w żaden sposób wielkie, wartościowe ani wyjątkowe.

Lubitz miał wybór – jak my wszyscy. To, co zrobił, było zwyczajnie złe.

 

[1]. Sieradzan J. (red.) (2011). „Narcyzm. Jednostka – społeczeństwo – kultura”. Uniwersytet w Białymstoku, s. 19

Anna Tylikowska

Konsultuję, doradzam, wspieram. Wykładam i szkolę. Przyglądam się, dotykam, smakuję. Dziwię się, pytam, nasłuchuję. Kontestuję, sprawdzam, akceptuję. Oddycham. Kocham stado, w którym żyję. Kocham słońce i księżyc. Ziemię i wodę. Wiatr i ciszę.

ania@integralnie.pl | tylikowska | 501 575 071

Dodaj komentarz do tego wpisu

Czujesz - sądzisz, że możemy coś dla Ciebie zrobić?

Bądźmy w kontakcie!