Prze-lot

Dlaczego mój Szaszko umiera?

Bo takie jest życie: kończy się śmiercią.

Dlaczego umieranie? Skąd śmierć? Dlaczego właśnie taka?

Równie dobrze mogłabym pytać: skąd życie? Czemu nie inne, tylko właśnie takie?

Kot Szaszko, Szaszkotek. Po raz pierwszy zobaczyłam go w klatce, w krakowskim schronisku na Rybnej. Przed tym spotkaniem, miałam dla niego gotowe imię: Spławik. Wymyśliłam to imię może dlatego, że koty, do których zbliżałam się wcześniej, pojawiały się i znikały. Dołączały do mnie, Mamy i Siostry, po czym tajemniczo ginęły nam z oczu. Jak spławik, chowający się pod wodą z niewidocznych nad jej lustrem przyczyn.

Kiedy Szaszka zobaczyłam, wiedziałam, że będzie Szaszkiem, nie Spławikiem. Thomas Szasz, amerykański psychiatra i działacz społeczny utrzymywał, że zaburzenia psychiczne są efektem przystosowania do, niekoniecznie sprzyjającego jednostce, środowiska, a ich diagnozowanie jest subiektywne. I Szaszko jest tego najlepszym przykładem. W porównaniu z innymi kotami, Szaszko wydawał się, delikatnie mówiąc, upośledzony. Wbiegał do domu kurcgalopkiem, zamiast wkraczać powoli i dostojnie, jak na kocura przystało. Zamiast poruszać się „po kociemu” cicho i skrycie, tupał jak słoń, donośnie wybijając każdy krok. Robił to pewnie po to, żeby zaznaczyć swoje istnienie w przestrzeni zdominowanej przez suczki. Chciał pokazać swoją obecność. Która się kończy.

Szaszko. Szaszorek. Szaszkuś. Szaszkun. Kiedy myłam zęby, wskakiwał mi na kolana i ogryzał końcówkę szczoteczki. Przytulając się do mnie gruchał jak gołąb. Widząc nieznanych ludzi, uciekał. Podnosił łapkę, żeby się umyć, po czym zawieszał ją w powietrzu i zagapiał się w przestrzeń. Dla mnie łagodny, wobec innych ludzi nieśmiały, pozornie nieporadny, był zabójczo skuteczny – potrafił łowić ptaki i inne stworzenia lepiej niż nasze pozostałe koty (niestety). Więcej niż kocio-neurotyczny, ten kotek-dziwaczek w gruncie rzeczy radził sobie świetnie. Nie wdawał się w domowe kocie konflikty. Jako jedyny kot przytulał się do suczek. Jako jedyny zanurzał łapkę w kubku, żeby skosztować kawę. Skutecznie przywoływał moją uwagę głośnym marudzeniem. Bez narzekania jadł wegańską karmę. Godzinami leżakował na słońcu. A później mi o tym, jeśli byłam chętna do rozmowy, opowiadał – nie znam bardziej dialogicznego kota.

Dlaczego piszę o Szaszku w czasie przeszłym, chociaż wciąż ze mną jest? Czy dlatego, że nowotworowa narośl, która karmiła się kotkiem od półtorej roku, żeby ostatnio przejść do zażartego ataku, zmieniła go? Może dlatego, że oswajam się z myślą, że już niedługo Szaszka zabraknie? A może dlatego, że wspominam nasz wspólny czas, wszystko, co razem przeżyliśmy przez jedenaście lat?

I tak sobie z kotkiem siedzimy. W terminalu. Czekając na jego ostatni prze-lot. On – w kubraczku chroniącym zrakowaciałą ranę, wkurzony, że nie może się umyć. Ja – próbując nasycić się jego widokiem i ciepłem, miękkością jego futra, zadowolonym i jak zwykle trochę marudnym pomrukiwaniem, dziękując weterynarii za dobroć leków przeciwbólowych. Siedzimy na ławce, w słońcu, przytulając się bokami.

Jaki będzie Szaszkowy prze-lot? Czy będę musiała o nim zadecydować, bo kotek przestanie jeść? Czy uda mi się sprowadzić do domu lekarza zanim Szaszko zacznie się męczyć? Czy to będzie w ciągu dnia czy w nocy? A jeśli w nocy – skąd wezmę weterynarza, który pomoże Szaszkowi prze-lecieć łagodnie?  Czy kotek odleci sam – a jeśli tak, to w jaki sposób? Czy to stanie się dzisiaj? Jutro? W przyszłym tygodniu?

Czy takie pytania – pytania o śmierć – różnią się od innych pytań? Od pytań typu: co mam ochotę zjeść na obiad, kiedy skosić trawę, w jaki sposób napisać tekst? Tak, różnią się, i to bardzo. Pytania o śmierć intensyfikują doświadczenie. Wzmacniają życie.

Między innymi dlatego tak bardzo szanuję i kocham zwierzęta – uczą mnie życia. Także wtedy, kiedy umierają. Być może wtedy najbardziej. Frojtka pokazała mi starość, nauczyła mnie opieki nad sypiącym się ciałem, przekonała mnie o naturalności śmierci. Dzięki Mruczce dowiedziałam się, że śmierć może być gwałtowna i przerażająca. Tygrys uświadomił mi, że nie zawsze możemy towarzyszyć umieraniu bliskich. Każda z tych śmierci dała mi bezcenną wiedzę o życiu – o tym, że ciało i psychika są tyleż silne, co kruche. O tym, że bieg zdarzeń tylko w niewielkim stopniu da się kontrolować. O tym, że możemy być tylko w jednym miejscu, i nie zawsze jesteśmy tam, gdzie chcemy. O tym, że warto być tu i teraz, bo nic innego nie istnieje.

I tak sobie siedzę. Na ławce. Szaszko gdzieś poszedł. Czy jeszcze wróci? Nie wiem. Cieszę się słońcem.

Anna Tylikowska

Konsultuję, doradzam, wspieram. Wykładam i szkolę. Przyglądam się, dotykam, smakuję. Dziwię się, pytam, nasłuchuję. Kontestuję, sprawdzam, akceptuję. Oddycham. Kocham stado, w którym żyję. Kocham słońce i księżyc. Ziemię i wodę. Wiatr i ciszę.

ania@integralnie.pl | tylikowska | 501 575 071

Więcej w tej kategorii: « 26.06.2015: cała naprzód!

1 komentarz

  • Beata
    Beata 16-08-16 Link do komentarza

    Do refleksji: że brak mi dystansu do odchodzenia jak najbardziej definitywnego, że nie lubię powiedzenia "czas leczy rany" co to brzmi jak zapowiedź o niewyraźnym terminie spełnienia albo pocieszenie, które nie pociesza, że każda śmierć najbliższych odziera mnie z czegoś, osłabia a najbardziej ta w ciągu dnia.

    Do pośmiania: zdarzyło się znajomym, że ich paroletnia córka widząc babcię na wózku inwalidzkim ustaliła, że to ona właśnie pierwsza umrze, potem ciocia, mama itd. Przy okazji babcia widząc jak wnuczka wpycha drucik do kontaktu poradziła żeby przestała bo pominie kolejkę.

Dodaj komentarz do tego wpisu

Czujesz - sądzisz, że możemy coś dla Ciebie zrobić?

Bądźmy w kontakcie!