Drobne gesty

Paręnaście dni temu dostałam mejla zapraszającego współpracowników Instytutu Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego, do których należę, do korzystania ze stworzonego specjalnie dla nich pokoju dyżurów. Wspaniale! - pomyślałam z radością. Wreszcie będe miała gdzie przysiąść, poczytać, zjeść, napić się kawy w przerwie między zajęciami. Ucieszyła mnie nie tylko wizja własnej wygody, lecz także sama idea pokoju, wyrażająca dbałość o pracowników zewnętrznych, i jednocześnie o studentów, dla których będę poza zajęciami dostępna nie tylko mejlowo.

Dzisiaj po raz pierwszy miałam okazję skorzystać z tego pokoju, w trakcie trzygodzinnej przerwy między wykładem a ćwiczeniami. Kiedy do niego weszłam, wzruszyłam się. Dosłownie. Zobaczyłam sofę i fotele. Biurko i krzesła. Szafkę i szafę. Wieszak i lustro. Tablicę do robienia notatek. Zdjecia na ścianie. Instrukcję dostępu do internetu. Kompozycję z roślinnych suszków w wazonie. Sprzęty częściowo z demobilu, więc tym bardziej dla mnie urocze. Ustawione troskliwie, wyraźnie pro-relacyjnie.

Właśnie takie działania - takie jak stworzenie tego pokoju - nazywam codzienną, integralną dbałością. Włożony w nie wysiłek jest stosunkowo niewielki, a rezultaty dla ludzkiego stanu ducha i relacji międzyosobowych są nieocenione. Dziękuję!

Wdychając atmosferę pokoju dyżurów na UJocie ponownie uświadomiłam sobie przyjazność pokoju, który od miesiąca mam przyjemność nazywać swoim w nowym miejscu pracy - na Uniwersytecie Pedagogicznym. Ten mój – nasz – pokój jest wypełniony kwiatami. W odnowionym kredensie, który mniej uważni ludzie wynieśliby na śmietnik, mieszkają kubki, łyżeczki, kawa i herbata. Jutro będzie w nim też cukier – już o to zadbałam. Czuję wdzięczność dla moich nowych współ-pokojowiczów. I dla losu, że pozwolił mi dzielić się z nimi przestrzenią. Jej wspólnym doświadczaniem. Czajnikiem i cukrem.

To nie koniec moich dzisiejszych integralnych zachwytów. Wczoraj obudziłam się ze świadomością „fachowcowej traumy”, związanej z odwiezieniem w zeszłym tygodniu auta do mechanika, którego poznałam raptem trzy miesiące wcześniej. Traumę uzmysłowił mi sen, w którym pojechałam odebrać samochód do śnionego, symbolicznego mechanika. Okazało się, że w jego zakładzie mojego auta nie ma. Co więcej, drewniany fotel bujany – który także oddałam mu do naprawy – był rozłożony na kawałki, niestarannie zeszlifowany, gdzieniegdzie wysmarowany paskudną farbą. Na moje pytania o samochód - gdzie jest, skoro tu go nie ma? kiedy zjawi się z powrotem? - śniony mechanik odpowiedział, że nie może mi powiedzieć. Oświadczyłam, że w takim razie zadzwonię na policję, bo to może być kradzież. Na to mechanik, i jego pomocnicy, spojrzeli na mnie groźnie. Bardzo groźnie.

Wczorajszy sen odzwieciedlał moje doświadczenie. Poprzedni mechanik samochodowy, spod Nowego Sącza, skosił mnie na sporo tysięcy testując swoje hipotezy i nie naprawiając auta, które musiałam wkrótce potem sprzedać – bo nie jeździło. Jeszcze wcześniejszy, przygodny mechanik, zalał mi diesla benzyną, w jego zakładzie ktoś okradł mój samochód z różnych drobiazgów. W tym roku „chłopcy-fachowcy” za ciężkie pieniądze postawili nam przy domu taras, który skrzypi i jest nie do umycia – bo dobrali parszywy lakier. I tak dalej.

Na skutek „fachowcowych urazów” i wczorajszego snu przygotowałam się na to, że skoro mój nowy mechanik powiedział, że auto będzie do odebrania może w środę, ale raczej później, to będzie później. I że zapłacę za naprawę raczej więcej niż mniej. Ale! Nic z tych rzeczy! Auto odzyskałam dzisiaj, w środę – bo człowiek wiedział, że go potrzebuję, więc się postarał. Zapłaciłam mniej niż się spodziewałam – najniższą stawkę spośród tych, jakie wczesniej przede mna rozpostarł. Na dodatek mój nowy, wielicki mechanik z własnej inicjatywy wyłapał w samochodzie i wyprostował kilka usterek, o których nie miałam pojęcia. I nie sądzę, żeby się na tym wzbogacił – na pewno nie.

I jeszcze. W trakcie świeżo domkniętego długiego weekendu dostałam piękny, podwójny bukiet czerwonych goździków. Pyszne ciasto. Wspólne robienie i jedzenie bezglutenowych naleśników z nadzieniem ruskim. Słoneczną pogodę. Akceptację moich preferencji, działań, nastrojów. Dużo dobrych słów, kilka pieknych zdjęć. I wiele, wiele innych dobroci. Dziękuję!

To wszysto przypomniało mi cytat z Helmutha Plessnera – często zapominany, choć zawsze we mnie obecny. Przytoczę go luźno:

Dobry Bóg mieszka w szczegółach.

Nie potrzebuję wierzyć w Boga, żeby tę prostą prawdę w sobie ożywiać. Codzienna integralność – dbałośc o całość – zupełnie mi wystarczają.

Anna Tylikowska

Konsultuję, doradzam, wspieram. Wykładam i szkolę. Przyglądam się, dotykam, smakuję. Dziwię się, pytam, nasłuchuję. Kontestuję, sprawdzam, akceptuję. Oddycham. Kocham stado, w którym żyję. Kocham słońce i księżyc. Ziemię i wodę. Wiatr i ciszę.

ania@integralnie.pl | tylikowska | 501 575 071

Dodaj komentarz do tego wpisu

Czujesz - sądzisz, że możemy coś dla Ciebie zrobić?

Bądźmy w kontakcie!